Ani noc ani dzień.
Dawno już nie miałam tak mieszanych uczuć po przeczytaniu książki. Virginia Woolf z jednej strony posiada świetny warsztat pisarski, co widać już po pierwszej stronie lektury, jednak jeśli chodzi o konstruowanie fabuły, na którą miałyby się składać, uwaga! zdarzenia? Hmmm… niekoniecznie. Książka ma prawie 600 stron, z czego jakieś 200 spokojnie można by wyrzucić. I to wybierając na chybił trafił które.
Lektura składa się z przytłaczającej
ilości przemyśleń postaci oraz ich zmagania się z własnym niezdecydowaniem oraz
niemożnością określenia własnych pragnień, które popychałyby do czynu. Skutkiem
czego, czynów tu jak na lekarstwo. Nie mówiąc już o spontaniczności zachowań
bohaterów. Natłok rozmyślań poszczególnych postaci wyjątkowo męczący. A
najgorsze w tym wszystkim jest to, że rozmyślania te zazwyczaj do niczego nie prowadziły, niestety. Trzeba
jednak przyznać, że opisy uczuć i wewnętrznych przeżyć bohaterów,
uwzględniające szczegółową mimikę twarzy, gesty, ruchy rąk – wykreowane po
mistrzowsku.
W dziele
Virginii Woolf króluje najpełniejszy
realizm. Czytelnik może odnieść wrażenie swoistej podróży w czasie i na własne
oczy zobaczyć, a na własnej skórze poczuć ducha minionej epoki. Jednak w
trakcie lektury, przygwożdżony już solidnie nacierającymi zewsząd „A co, jeśli?
A może jednak? Sama nie wiem..” itp., itd. Wyłania się obraz autorki, która
sama zmaga się z własnymi demonami, niemożliwymi do okiełznania, przez co
miejscami powstaje mały myślowy chaos, znów nie prowadzący do niczego.
Podsumowując,
język i forma piękne ale całość powieści odpycha tak, że trudno ją nawet
sensownie ocenić, staje się wręcz mdła, pozostawia wrażenie dziwnego,
nieokreślonego smaku niejedzonego dotychczas nowego owocu, o którym chce się
jak najszybciej zapomnieć, bo nie przypadł nam za bardzo do gustu, chociaż
pierwszy kęs nas zaintrygował.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz